Toruń - Olsztyn - restauracje - knajpy - opinie - recenzje - obsługa - jedzenie

Znam takich, którzy fortunę zostawili w maszynach hazardowych. Są i tacy - o nich nie trudno- którzy piją. Trafiają się filateliści i inni hobbyści. Kolega dwa lata odkładał i kupił sobie czterdziesto-calową plazmę. Ja jadam "na mieście". Taka to moja słabość. I aby było jasne nie jestem ekspertem kulinarnym, mam średnio wyczulone podniebienie, nie kończyłem szkoły gastronomicznej. Moje obserwacje odnoszą się głównie do standardu lokalu, otoczki wokół jedzenia. Same smaki są warunkiem koniecznym, ale niewystarczającym. I kiedy kolejny raz fajnemu posiłkowi towarzyszyła chamska/nieudolna/zła obsługa, otoczka powiedziałem "NIE" - i tu to opisuję.

piątek, 19 lutego 2010

Chang-Lin - Toruń

     Zasadniczo wszystko tam zaskakuje. Geneza: Na początku była ciasna buda... i doskonale ją pamiętam. Na wielkim toruńskim blokowisku - Rubinkowie - powstaje chińska jadłodajnia, w czasach gdy podobne miejsce w Toruniu nie istnieje, a jeśli już miałoby istnieć, to powinno znajdować się na starówce. Tylko wariat w tamtych czasach próbuje sprzedawać chińszczyznę, powszechnie przecież wiadomo, że wystarczy buda kempingowa, frytkownica i słoiczek po majonezie z dziurkami w wieczku, aby stać się świetnie prosperującym restauratorem. Więc po pierwsze lokalizacja, po drugie profil. Budynek podobnie jak prezydent Kwaśniewski w ciągu kilku lat powiększał się i obrastał z różnych stron zmieniając swoją pierwotną formę nie do poznania. 
     Teraźniejszość. Skutkiem tych transformacji mamy dziś do dyspozycji dwa piętra restauracji, gdzie na parterze oczy cieszy mini staw, tudzież wielkie akwarium. Całe wnętrze aż do przesady przepełnione jest motywami orientalnymi, na wypadek jakbyśmy zapomnieli, że jesteśmy w restauracji chińskiej o nic niesugerującej nazwie: Chang-Li. Cała restauracja jest bogato przeszklona, co daje nam: 1.  uczucie bycia w akwarium 2. malowniczy pejzaż najruchliwszej toruńskiej arterii - 3-pasmowej Lubickiej i rubinkowskich drapaczy chmur sięgających niebotycznych 30 metrów. Jakkolwiek bym się silił na złośliwości, prawda jest taka, że wnętrze jest bardzo przyjemne i za każdym razem kiedy tam jestem dziwie się, że tak miło spędza się tam czas pomimo koszmarkowatego, nieprzyjaznego blokowiska wokół. Trzeba też zauważyć, że wnętrzu przydałby się mały face-lifting, bo raz że całość już "trąci myszką", dwa, że widać pewne ślady wyeksploatowania - krzeseł, ozdób, wejścia, itd.
     Obsługa.... Mam wrażenie, że w tym przedziale cenowym trudno znaleźć lepszą. Pan kelner spełnia swoje obowiązki w sposób wręcz wzorowy. Z godnością i grzecznie przyjmuje zamówienie, doskonale zna kartę dań, składniki potraw. Fachowo i kompetentnie doradza. Przy stoliku pojawia się dokładnie tak często jak należy. Już krótkie spojrzenie wystarczy, aby zasugerować mu, że jest proszony.  Zawsze w nienagannie wyprasowanej białej koszuli i stosownych spodniach. Z olbrzymią przyjemnością zostawiam mu minimum 10 zł napiwku. Wiem, że nie tylko ja go cenię, doceniam, co pozwala mi podejrzewać, że człowiek dzięki swojej dobrze wykonywanej pracy całkiem nieźle zarabia. Zapraszam wszystkich nieudacznych kelnerzyków i sfrustrowane, wiecznie dotknięte PMSem studenteczki-barmaneczki do Chang-Li. Zobaczcie jak można wykonywać dobrze tę pracę, aby potem nie płakać i nie użalać się nad  swoim losem tłumacząc swoje lenistwo, nieudacznictwo klientami/szefem/knajpą. 


     Jeśli chodzi o standard serwowanych potraw, to jest on od lat niezmiennie wysoki. Wszystkie dania charakteryzują się ciekawym, orientalnym smakiem. A co w tym dziwnego, że kuchnia chińska smakuje orientalnie? No właśnie sporo - grzechem głównym, moim zdaniem, rodzimych "chińszczyzn" są zabiegi zmierzające do zeuropeizowania smaku. Efektem takich poczynań są dania ze składników charakterystycznych dla kuchni orientalnej, w formie też orientalnej, ale o smaku schabowego z kapustą. Cały wic polega na tym, że chińszczyzna ma troszkę śmierdzieć portem w Szanghaju i wykrzywiać gębę Mao Tse Tungiem - inaczej nie rozwija nam zmysłów, nie ubogaca doświadczeń kulinarnych. 
     Gorąco polecam ichnią zupę słodko-kwaśną. Znajdziemy w niej i kurczaka, ananasa. Całość ma formę bardzo gęstą i aromatyczną. Dodatkowo dzięki spożywaniu porcelanową łyżką nasze myśli wędrują daleeeeko na wschód od blokowiska. Efektu nie psuje nawet plotka, która swego czasu obiła mi się o uszy, jakoby kultowa zupa przyjeżdżała półgotowa z Niemiec w plastikowych hobokach od farby...
     Z dań głównych polecam H5 czyli wołowinę. Na nasz stół trafia głośno skwiercząca i parująca wołowina w kawałkach przygotowana z dużą ilością sosu sojowego. Porcje są bardzo obfite. Rzecz charakterystyczna - serwowany osobno biały ryż wagowo może stanowi 25% mięsa co dla naszych przyzwyczajeń -zapychania mniej wartościowymi dodatkami- jest dość szokujące.  
     Ceny - umiarkowane. Obiad złożony z zupy i dnia głównego oraz półlitrowego napoju ( +5 do wrażenia) niecałe 30 zł. Prawda jest taka, że za te jedzenie i tę obsługę skłonny byłbym płacić nawet więcej. IMHO najlepsza orientalna kuchnia w mieście, jeśli chodzi o otoczkę "wokół-kulinarną" również ścisła czołówka Torunia.
     Wujek Dobra Rada od Czapy. Ryby jem tylko w okolicy zbiornika wodnego. Ryba to nie studencka bułka z masłem, że po miesiącu smakuje tak samo. Radzę też przy okazji sprawdzić, czy czas kiedy jemy daną rybę, jest okresem jej połowu. No i nigdy nad morzem nie zamawiamy karpia, czy pangi, jedynie gatunki w danym akwenie dostępne. W razie niestosowania się do powyższych wskazówek sugeruję udać  się do najbliższego McDonalda na Filet-O-Fish, i taniej nam wyjdzie bez podróży i różnicy nie poczujemy -  jak mawiała moja babcia - mrożónka to mrożónka.

poniedziałek, 15 lutego 2010

Globetrotter - Wrocław

     Od lat zastanawia mnie pewna kwestia... Czy może być dobrze i tanio? Nie dotyczy to wyłącznie gastronomii, ale w ogóle. Niezależnie od tego co myśli większość, stoję na stanowisku, że chyba można spotkać jakość w niskiej cenie.  Ketonal - bardzo skuteczny lek przeciwbólowy - 30 tabletek za 3-4 zł.  Jednolitrowy napój energetyzujący z Carrefoura z czerwonym bykiem na naklejce - 2.99, równie skuteczny jak Red Bull, choć 6 razy tańszy. Niestety sytuacje takie należą do wyjątków.
     Restauracja Globetrotter z Wrocławia stanęła pewnie przed podobnym wyborem i zaryzykowali. Chwalą się kuchnią międzynarodową, ba światową. Spróbujemy tu zarówno napoju z jaskółczych gniazd, jak i steku z kangura, strusia i krokodyla...
     Wpadłem do nich późno... w środku tygodnia... ok.22. Wchodząc od razu zauważyłem Panią z obsługi zajętą rozmową ze znajomymi przy barze... Pierwsza irytacja. To tak jakby taksówkarz jeździł z kumplem i klientami. Brak profesjonalizmu. No moje kurtuazyjne pytanie "czy można" spotkałem się ze wzrokiem i pauzą dobitnie wyrażającą... "zawsze zdarzy się taki jeden przed zamknięciem i zmusi nas jeszcze do pracy - idź precz" Zresztą werbalny odzew był niewiele lepszy, bo było to coś w rodzaju "no ewentualnie jeszcze tak", gdzie przypominam została godzina do zamknięcia. To co mogę powiedzieć o wystroju to to, że ewidentnie wyglądał na adaptację wcześniej zastanego wnętrza. Tak jakby właściciel nie chcąc się wykosztować postawił tylko na lifting, a nie remont. Przykład.... "artystycznie" poupinane tkaniny z sufitu, czy krzesła bankietowe po 75 zł sztuka. Jeśli nie ma pieniędzy na wystrój, to ratowanie się takimi półśrodkami przynosi efekt komiczny, a nie maskujący. Miało być fajnie, a wyszło tanio. 


     Niestety moje obawy wobec jedzenia również się potwierdziły. Mięsa egzotyczne były, według mnie, niczym innym jak ofertą jednego z dużych marketów dla osób prowadzących działalność gospodarczą, gdzie w przystępnej cenie można nabyć egzotyczną mrożonkę, choćby z kangura. Miało być fajnie, a wyszło tanio. Na zamówiony falafel czekałem 22 minuty! Przypominam, że byłem prawie sam w restauracji. Kiedy go dostałem pożałowałem tego natychmiast. Ewidentnie kucharz nie miał pojęcia o przyrządzaniu tego bliskowschodniego przysmaku. Okazał on się tak spieczony, że nie sposób było go rozgryźć. Powinien być jedynie lekko chrupki z zewnątrz, tymczasem na skutek nieumiejętnego smażenia, przechowywania dostałem ciepły kamień. Zaserwowana z nim pita była gorąca i nieświeża - typowa mikrofalowa odgrzewka - jak hot- dog na stadionie dziesięciolecia. Po chwili kolejna wpadka - kiedy jeszcze łupałem falafel, po 3 minutach od dostarczenia go, dostałem kolejne zamówione danie - tak aby stygło, choć może wykazano wobec mnie litość, tak abym nie musiał dłużej męczyć się z przystawką. Daniem głównym był smażony ser z frytkami, z repertuaru potraw naszych południowych sąsiadów. Grzechem podstawowym tego dania była jego ciężkość. Wszystko obciekało tłuszczem i nie specjalnie powodowało wzmożoną pracę ślinianek. Całość popijałem napojem z jaskółczych gniazd... gdzie gniazda miały tylko udział marketingowy. Dane mi w życiu było spróbować tegoż napoju w oryginale i był nieklarowną cieczą o ciekawym smaku pełną stałych fragmentów materii. To co mi w Globetrotterze podano było jakąś lekką, przejrzystą, wersją europejską, myślę, że też pochodzenia supermarketowego.
     Tak się zdarzyło, że dzień wcześniej cierpiałem jeszcze na grypę jelitową, wiążącą się z mękami gastrycznymi i typowym oczyszczaniem organizmu "na dwa końce". Kiedy tak siedziałem w Globtroterze w oczekiwaniu na rachunek, oddając się refleksji nad tym co trafiło do mojego żołądka, wówczas właśnie dolegliwości poprzedniego dnia wspominałem z pewnym sentymentem. W końcu po kilkunastu minutach sam pofatygowałem się do baru zapłacić. Dramat. Miało być fajnie, a wyszło tanio.
     Drodzy restauratorzy! Nie można zrobić kuchni świata opierając jej wyłącznie na półgotowych produktach z supermarketu, podobnie jak nie można otworzyć biblioteki posiadając tylko kolekcję Harlequinów, czy kiosku mając jedynie do dyspozycji gazetki reklamowe supermarketów. Działanie takie to zwykłe cwaniactwo i amatorszczyzna.  W bitwie moich myśli czy może być dobrze i tanio Globetrotter wyraźnie stara się mnie przekonać, że nie.
     Smaczku, a raczej niesmaku sprawie dodaje fakt, że jedną z osób reklamujących to przedsięwzięcie jest Martyna Wojciechowska... Z całym szacunkiem dla pani Martyny zakładam, że wypowiadając pochlebne słowa o tym miejscu była tuż po jakiejś wyprawie do afrykańskiego buszu, czy może na Księżyc i wobec nawet najpodlejszej jadłodajni zareagowałaby entuzjastycznie... innego wytłumaczenia nie widzę.
     Hmm moja Babcia, chyba za reklamą, powtarzała, że jak coś jest do wszystkiego, to jest do niczego. Z pewnością zasada ta znajduje swoje odbicie w świecie jadłodajni. Z doświadczenia wiem, że miejsca, które czują się na siłach serwować "kuchnie świata", okazują się wielkimi niewypałami. Polecam miejsca w jakichś regionach wyspecjalizowane.

piątek, 12 lutego 2010

Maxim - Stawiszyn

     CHCIELI MNIE OTRUĆ.... ale po kolei. Wracałem z Wrocławia. Między Kaliszem, a Koninem zgłodniałem, to i za knajpą wyglądam. I tu nagle, zza zakrętu wyłania się taki ładny, duży, nowy zajazd. Maxim. Już nazwa nieco czereśniacka, bo strasznie oblatana. "U Maxima w Gdyni", a i w Toruniu jest Maximus, ale nie będę uprawiał czepialstwa... nie muszę. W środku widać, że "po nowemu". Kominek z szybą, bar sałatkowy, płaski TV. Ale tu zaciek, tam zaciek, a tu i grzybek, czy inny syfek zniszczył pół powały. Pani kelnerka w firmowym wdzianku niczym stewardesa - całkiem nieźle. Typowy przestronny lokal w typie "jesteśmy na zadupiu, żyjemy z kierowców i  wesel".
     Na co miałem ochotę? - podróżne flaczki - mają, placek węgierski - też jest choć nazywają go cygańskim i jeszcze cola. Drobne 20 minut czekania.... za długo, za długo jak na miejsce przy drodze, w którym prawie nie ma ludzi. I zaczęło się... Cola. Fajnie, że półlitrowa szkoda, że tak mało gazu... ale dlaczego? - bo 2 miesiące przeterminowana... Jakże bardzo pocieszał mnie fakt, że jak wyślę smsa to wezmę udział w losowaniu skutera... w lipcu zeszłego roku. Po mojej uwadze Pani Kelnerka strapiła się i zapewniła, że nie obciążą nią mojego rachunku, ale nie zaproponowała innego napoju! Czy ze mną jest coś nie w porządku, czy świat stanął na głowie? Podali mi syf, to prócz "przepraszam" przydało by się "proponuję Fantę, ma jeszcze tydzień ważności", albo cokolwiek, abym o suchym pysku nie siedział... i aby nie było wątpliwości nie oczekuję darmówki za wpadkę, chętnie zapłacę, jakakolwiek propozycja mnie ucieszy, aby nie przeterminowana. Brak. To było pierwsze podejście do otrucia.
     Flaczki. Jak zostaję kawalerem, to czasem nachodzi mnie ułańska fantazja i kupuję flaczki (taka foliowa kiełbasa ze zgalarconymi flakami wewnątrz). Wkładam do garnka, na pół kubka wrzątku, tak co by lepiej dochodziło. Pół łyżeczki Vegety, pięć kropel tabasco i mam obiad. I chyba tajemnice znali też w Maximie. Ale nie wpadli na tabasco. I nie mieli Vegety. I chyba flaczki się już kończyły... Do garści skrawków dolali wody, aby więcej było, ale pani Helenka (co "na kuchni" pracuje) zauważyła, że coś jest nie tak, smaku nie ma... to dodała Helenka przyprawę do zup - pół buteleczki dla pewności. To co mi podano było niezjadliwe. Potwornie słony wywar prawie bez istoty w postaci flaków. Miałem wrażenie, że to nie zupa, a jakiś techniczny płyn do usuwania rdzy z ostrzy kosiarek. Bardzo złe, bardzo. W tym jednak wypadku też w porę poznałem się w podstępie i nie dałem się otruć. Popróbowałem i zostawiłem. 2:0 dla mnie.

   
     Placek cygański vel węgierski. Olbrzymi sentyment mam do tego smaku. Była kiedyś w Toruniu knajpa węgierska, "Hungaria" a jakże. Podawali tam przepyszny "Placek z Porkoltem". Od czasu do czasu ochota na takiż placek wraca i z różnym skutkiem ją zaspokajam. Tym razem było źle, bardzo źle.  Co za filozofia placek węgierski? Placek ziemniaczany, złożony w pół. W środek dajemy gęsty gulasz, całość zdobimy dodatkami. Jest u ludzi takie przekonanie, że jak przepis jest prosty, to każdy go zrobi dobrze - błąd. To że do mnie jest niesiony placek wiedziałem dobrą chwilę zanim wylądował przed mną. Skąd? Smród. Ktoś wpadł na pomysł aby całość posypać startym serem... Nie mam nic do topionego sera. Uwielbiam go na pizzy jak i w innych wcieleniach, ale drogi Panie Właścicielu Maxima i Pani Helenko, niektóre gatunki sera żółtego po roztopieniu śmierdzą! I jeśli nos Pani Helenki "na kuchni" jest wadliwy, to należy go wymienić z całą Panią Helenką. To co dostałem śmierdziało niemiłosiernie. Rzadko kiedy narzekam na zapach jedzenia, ale to było złe. Bardzo złe.  A co się w środku znalazło? ano wiele z czerwoną fasolą włącznie. Całość tak naprawdę miała postać zbitej mieszaniny. Prawie jednolitej masy, o bardzo nieciekawym smaku. Ohydna śmierdząca papka. Trzecia próba otrucia - najmniej udana.
     Rachunek? Jakie ma to znaczenie, ważne że żyję! ... choć przeterminowana Cola się na nim znalazła. Jeśli płacić za zatrucie to za pakiet - wszystkie części zestawu. Podsumowanie chyba zbędne - knajpa tragiczna, nawet za karę tam nikogo nie poślę. Było źle, bardzo źle... miejsce przedostatnie w moim rankingu, tylko przed Via Napoli z Olsztyna. 
     Rada oklepana, banalna, ale jakże warta przypominania. W trasie na jedzenie zatrzymujemy się tylko w miejscach gdzie parkingi są już pełne. Kierowcy, szczególnie zawodowi, zazwyczaj wiedzą gdzie warto jeść, korzystajmy z ich doświadczenia.

Hammurabi - Olsztyn

     Nigdy nie zrozumiem piratów - tych co podrabiają marki - bo piratów którzy mówią "arghhh", brakuje im nogi/oka/ręki i szukają przygód - rozumiałem od zawsze. Zawsze miałem wrażenie, że dla dobrego własnego samopoczucia, samorealizacji konieczna jest pewna kreatywność. Stworzyć coś własnego, zrealizować własną wizję. Jak zbuduję samochód to nie nazwę go "Oudi" i nie przyozdobię logiem z trzech kółek. Kiedy produkowałbym film porno nie nazwałbym go "Łysek w pokładach Idy". Zawsze chodzi o ambicję, spełnienie, oryginalną twórczość - czy to sztuka wzornictwa, filmowa, czy... no właśnie kulinarna. Jakkolwiek kiedy już szukać usprawiedliwienia dla podróbek, to o.k. kiedy podrabia się uznane, dobre marki... Ale podrabiać Sphinxa??? To jak papugować Disco Polo, albo robić dmuchane lale na podobę poseł Kempy. Hammurabi od menu, poprzez wystrój na strategiach skończywszy naśladuje Sphinxa. Problem w tym, że Sphinx sam w sobie jest niczym innym jak talerzowym fast-foodem.  
     I chyba nie będę już tu pastwił się nad nazwą "od głupka dla głupków", Hammurabi - 1000 lat po piramidach i na innym kontynencie niż one. Z trudnością, jednak, godzę się z faktem, że i jedni i drudzy odwołują się do kuchni arabskiej, gdzie nie używa się wieprzowiny, a na niej opierają swoje menu. Nie znajdziemy jednak w tych lokalach, tak lubianej przez Arabów, i przez mnie osobiście, baraniny, jagnięciny.

     
      O ile ktoś zna pierwowzór to nic go w Hammurabim nie zaskoczy, jakkolwiek jakością trochę ustępują, ale już na przykład nie tak bardzo cenami. Wystrój - klon Sphinxa. Gliniane lampy, sztuczne drzewa, "klimatyczne" freski na ścianach. Zamówiłem jedną ze specjalności restauracji. Zestaw złożony z kilku rodzajów mięsa, frytek i surówek. Poprosiłem dodatkowo o sos tzatziki, całość dopełniała świeżo wypieczona pita. Zacznę od końca. Pita jak pita... jak pita w Sphinxie. Świetny sos tzatziki (wiem, wiem Półwysep Arabski, a nie Peloponeski...), dobrze doprawiony, w dobrej temperaturze podany, nie za ostry nie nazbyt łagodny. Tragedia w surówkach. Zakiszone, zleżałe, przeżarte na wzajem swoimi sokami. Po pierwszy skubnięciu miałem obraz jak idą do Hammurabiego prosto z Reala na własnych nogach... i chyba ze 3 dni szły. Frytki nie zachwycały,ale nie było dramatu, zresztą ile można oczekiwać od frytek. I przechodzimy do punktu ciężkości oceny - mięsa. Z nimi różnie było. Shoarma z kurczaka słaba, zbyt małe, momentami nazbyt spieczone kawałki mięsa kojarzyły się z przesuszonymi skwarkami. "Szaszłyk" - świetny smak mięsa (zamarynowane? doprawione?), ale do szaszłyka brakowało urozmaicenia w postaci warzyw. To co się na patyczku znalazło wyglądało jakby przez przypadek przy nadziewaniu się zaczepiło - malutkie spalone kawałeczki cebuli i papryki. Kebab bardzo przyzwoity o niezbyt intensywnym smaku (i dobrze) świetnie zgrillowany - dzięki umiarkowanemu zastosowaniu przypraw czujemy dobre mięso.
     Co do obsługi to byłem miło zaskoczony. Kelnerki młode i sympatyczne. W chwili gdy nie było kogo obsługiwać, co robić, ustawiały się w punkcie obserwacyjnym i czekały na wezwanie/pracę/klientów. Było to bardzo miłe zaskoczenie po wizycie sprzed kilku lat, kiedy nikt z obsługi się mną właściwie nie interesował. Widać dobre przeszkolenie obsługi.
     Ceny ... właściwie jak w Sphinxie... może nieco niższe. Za mój posiłek przyszło mi zapłacić około 40 złotych. 
     Słowem podsumowania. Mimo wszystko Hammurabi się poprawił, było sporo gorzej. Wobec obecności w Olsztynie Sphinxa i Hammurabiego i podobnych cen, to z dwoja złego, proponuję posiłek w tym pierwszym. 
     Rada na dziś to taka, że sieciowe knajpy dobre są tylko wtedy kiedy nie znamy lokalnego rynku usług gastronomicznych, a dodatkowo się śpieszymy. Niby nic dobrego, ale wiemy na co trafimy. Lepszy znany wróg niż obcy...

piątek, 5 lutego 2010

Tartufo - Toruń

     Jak mierzyć naiwność człowieka? Mam pomysł - może wskaźnikiem będzie to ile razy dał się nabrać na ten sam numer? No to mam pierwsze miejsce w kieszeni. Knajpka powstała już jakiś rok temu. Na początku podniecenie - bo pierwszy w Toruniu "buffet libre".
     Odrobina filozofii własnej (czyt.wynurzeń). Są dwa cele moich odwiedzin w restauracjach, rzadko kiedy uda się je połączyć. Albo po to, aby pobawić się atmosferą, pobyć w fajnym miejscu, posmakować czegoś świetnego i liczyć się ze słonym rachunkiem i niezaspokojonym głodem - ale ok - przyszedłem się bawić konwencją - czyli tradycyjne restauracje. Drugi powód - nawpychać się jak wieprzek smacznego  jedzenia za rozsądną cenę - czyli bufety (free/libre/wolne). Jeśli chodzi o mnie, częściej uczestniczę w przedsięwzięciach z grupy pierwszej. Dlaczego? - ano primo - potrafię baaardzo dużo zjeść, secundo - nie znam tanich bardzo obfitych jadłodajni. Ale uwaga! na horyzoncie buffet libre Tartufo.
     Bywałem już w bufeteriach w krajach obcych, i wiem jak to powinno wyglądać. A co nam oferuje Tartufo?. Po pierwsze profil - kuchnia włoska - fajnie. Wystrój... hmm czysto, ale czy ładnie?... kwestia gustu... zestawienie średniowiecznej piwnicy ze stołami z Ikei, ale nie ważne jestem tu aby się nawpychać, a nie podziwiać wnętrza. Zatem zamawiam... ale gdzie? Przy stoliku przez chwilę nie wzbudzam zainteresowania, przy barze odsyłają mnie do stolika... ale to nie ma znaczenia, nie jestem tu aby cieszyć się kolonialnym kunsztem obsługi, ale po to aby się nawpychać! Teraz będę jadł... ale gdzie ten bufet? Jest kelnerka i co mają w ofercie? Pastę, pizzę, bar sałatkowy i zupę. No trochę mało... kuchnia włoska to trochę więcej niż te elementy, gdzie jest lasagne, tortellini, ravioli, risotto, bruschetta, carpaccio, czy tiramisu?... NIE MA PO NICH ŚLADU... ale nic nie przyszedłem się rozkoszować i wybrzydzać, ale napchać po włosku.


     No to teraz o opychaniu - wreszcie. Pasta jest.... ale tylko jeden rodzaj dziennie... zero, nada, null (sic!) wyboru... w dodatku każdą skromną porcję trzeba zamawiać u kelnerki, bo kuchnia przygotowuje je na życzenie...  I tu ujawnia się cały misterny plan szefostwa: po pierwsze kelnerka po zamówienie dokładki się do nas nie kwapi... po drugie niezależnie od rozmiarów porcji zwykła przyzwoitość, poczucie skrępowania nie pozwala człowiekowi zamówić więcej jak jedną dokładkę. No ale to tylko pasta. Jest jeszcze bar sałatkowy. Chyba nie trzeba być wielkim obieżyświatem, znawcą kulinarnym, aby wyobrazić sobie przyzwoity bar sałatkowy... o czymkolwiek pomyślicie nie znajdziecie tego w "pierwszej toruńskiej bufeterii". 2-3 "premixowane" sałatki a la imieniny Wujka Ryśka, 3-4 składniki dodatkowe jak na przykład obrana marchew... Poważnie - jak wnosiłem ostatnio do domu karton z zakupami i pudło rozpadło się gubiąc całą zawartość na podłogę garażu, to był to bardziej apetyczny bar sałatkowy niż ten w Tartufo - nawet pomimo rozglabanego pomidora. Pizza owszem jest nawet przyzwoita, ale z czekających na nas nawet 5 różnych placków 3 czekają na nas od rana... zimne, suche i nieświeże jak stary kabanos pod szafką w przedpokoju. Zupa... ech - jedna oczywiście, i włoska jak Bielik na Giewoncie. 
     Ceny? Tanio, bardzo tanio. Możliwość "jedzenia ile się chce" - pod warunkiem że będzie to zimna pizza  - kosztuje 15 zł. Napoje płatne osobno. Podsumowanie: jedzenie dobre, ale mało, obsługa miła, ale bałagan (zamawiamy przy stoliku, przynosimy sami, płacimy przy barze). Teraz najważniejsze: z pewnością nie jest to buffet libre - bo z bufeteri nie wychodzi się głodnym.
    A gdzie ta moja wspomniana na początku naiwność? Otóż wracałem do tego miejsca 3 razy, po przy każdym poprzednim pobycie dostawałem od obsługi deklarację: "dopiero się rozkręcamy, ofertę będziemy poszerzać"  i już ponad rok się rozkręcają i ciągle przymierzają do poszerzenia oferty, a ja naiwnie daję się nabrać i wychodzę głodny.
     Jeśli gdzieś na świecie czujemy potrzebę skorzystania z dobrodziejstwa knajpy typu "free buffet" , zasięgnijmy wpierw opinii na jej temat - chociażby z Internetu. Wieść o dobrych tego typu punktach roznosi się w sieci bardzo szybko.