Od lat zastanawia mnie pewna kwestia... Czy może być dobrze i tanio? Nie dotyczy to wyłącznie gastronomii, ale w ogóle. Niezależnie od tego co myśli większość, stoję na stanowisku, że chyba można spotkać jakość w niskiej cenie. Ketonal - bardzo skuteczny lek przeciwbólowy - 30 tabletek za 3-4 zł. Jednolitrowy napój energetyzujący z Carrefoura z czerwonym bykiem na naklejce - 2.99, równie skuteczny jak Red Bull, choć 6 razy tańszy. Niestety sytuacje takie należą do wyjątków.
Restauracja Globetrotter z Wrocławia stanęła pewnie przed podobnym wyborem i zaryzykowali. Chwalą się kuchnią międzynarodową, ba światową. Spróbujemy tu zarówno napoju z jaskółczych gniazd, jak i steku z kangura, strusia i krokodyla...
Wpadłem do nich późno... w środku tygodnia... ok.22. Wchodząc od razu zauważyłem Panią z obsługi zajętą rozmową ze znajomymi przy barze... Pierwsza irytacja. To tak jakby taksówkarz jeździł z kumplem i klientami. Brak profesjonalizmu. No moje kurtuazyjne pytanie "czy można" spotkałem się ze wzrokiem i pauzą dobitnie wyrażającą... "zawsze zdarzy się taki jeden przed zamknięciem i zmusi nas jeszcze do pracy - idź precz" Zresztą werbalny odzew był niewiele lepszy, bo było to coś w rodzaju "no ewentualnie jeszcze tak", gdzie przypominam została godzina do zamknięcia. To co mogę powiedzieć o wystroju to to, że ewidentnie wyglądał na adaptację wcześniej zastanego wnętrza. Tak jakby właściciel nie chcąc się wykosztować postawił tylko na lifting, a nie remont. Przykład.... "artystycznie" poupinane tkaniny z sufitu, czy krzesła bankietowe po 75 zł sztuka. Jeśli nie ma pieniędzy na wystrój, to ratowanie się takimi półśrodkami przynosi efekt komiczny, a nie maskujący. Miało być fajnie, a wyszło tanio.
Niestety moje obawy wobec jedzenia również się potwierdziły. Mięsa egzotyczne były, według mnie, niczym innym jak ofertą jednego z dużych marketów dla osób prowadzących działalność gospodarczą, gdzie w przystępnej cenie można nabyć egzotyczną mrożonkę, choćby z kangura. Miało być fajnie, a wyszło tanio. Na zamówiony falafel czekałem 22 minuty! Przypominam, że byłem prawie sam w restauracji. Kiedy go dostałem pożałowałem tego natychmiast. Ewidentnie kucharz nie miał pojęcia o przyrządzaniu tego bliskowschodniego przysmaku. Okazał on się tak spieczony, że nie sposób było go rozgryźć. Powinien być jedynie lekko chrupki z zewnątrz, tymczasem na skutek nieumiejętnego smażenia, przechowywania dostałem ciepły kamień. Zaserwowana z nim pita była gorąca i nieświeża - typowa mikrofalowa odgrzewka - jak hot- dog na stadionie dziesięciolecia. Po chwili kolejna wpadka - kiedy jeszcze łupałem falafel, po 3 minutach od dostarczenia go, dostałem kolejne zamówione danie - tak aby stygło, choć może wykazano wobec mnie litość, tak abym nie musiał dłużej męczyć się z przystawką. Daniem głównym był smażony ser z frytkami, z repertuaru potraw naszych południowych sąsiadów. Grzechem podstawowym tego dania była jego ciężkość. Wszystko obciekało tłuszczem i nie specjalnie powodowało wzmożoną pracę ślinianek. Całość popijałem napojem z jaskółczych gniazd... gdzie gniazda miały tylko udział marketingowy. Dane mi w życiu było spróbować tegoż napoju w oryginale i był nieklarowną cieczą o ciekawym smaku pełną stałych fragmentów materii. To co mi w Globetrotterze podano było jakąś lekką, przejrzystą, wersją europejską, myślę, że też pochodzenia supermarketowego.
Tak się zdarzyło, że dzień wcześniej cierpiałem jeszcze na grypę jelitową, wiążącą się z mękami gastrycznymi i typowym oczyszczaniem organizmu "na dwa końce". Kiedy tak siedziałem w Globtroterze w oczekiwaniu na rachunek, oddając się refleksji nad tym co trafiło do mojego żołądka, wówczas właśnie dolegliwości poprzedniego dnia wspominałem z pewnym sentymentem. W końcu po kilkunastu minutach sam pofatygowałem się do baru zapłacić. Dramat. Miało być fajnie, a wyszło tanio.
Drodzy restauratorzy! Nie można zrobić kuchni świata opierając jej wyłącznie na półgotowych produktach z supermarketu, podobnie jak nie można otworzyć biblioteki posiadając tylko kolekcję Harlequinów, czy kiosku mając jedynie do dyspozycji gazetki reklamowe supermarketów. Działanie takie to zwykłe cwaniactwo i amatorszczyzna. W bitwie moich myśli czy może być dobrze i tanio Globetrotter wyraźnie stara się mnie przekonać, że nie.
Smaczku, a raczej niesmaku sprawie dodaje fakt, że jedną z osób reklamujących to przedsięwzięcie jest Martyna Wojciechowska... Z całym szacunkiem dla pani Martyny zakładam, że wypowiadając pochlebne słowa o tym miejscu była tuż po jakiejś wyprawie do afrykańskiego buszu, czy może na Księżyc i wobec nawet najpodlejszej jadłodajni zareagowałaby entuzjastycznie... innego wytłumaczenia nie widzę.
Hmm moja Babcia, chyba za reklamą, powtarzała, że jak coś jest do wszystkiego, to jest do niczego. Z pewnością zasada ta znajduje swoje odbicie w świecie jadłodajni. Z doświadczenia wiem, że miejsca, które czują się na siłach serwować "kuchnie świata", okazują się wielkimi niewypałami. Polecam miejsca w jakichś regionach wyspecjalizowane.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz