Toruń - Olsztyn - restauracje - knajpy - opinie - recenzje - obsługa - jedzenie

Znam takich, którzy fortunę zostawili w maszynach hazardowych. Są i tacy - o nich nie trudno- którzy piją. Trafiają się filateliści i inni hobbyści. Kolega dwa lata odkładał i kupił sobie czterdziesto-calową plazmę. Ja jadam "na mieście". Taka to moja słabość. I aby było jasne nie jestem ekspertem kulinarnym, mam średnio wyczulone podniebienie, nie kończyłem szkoły gastronomicznej. Moje obserwacje odnoszą się głównie do standardu lokalu, otoczki wokół jedzenia. Same smaki są warunkiem koniecznym, ale niewystarczającym. I kiedy kolejny raz fajnemu posiłkowi towarzyszyła chamska/nieudolna/zła obsługa, otoczka powiedziałem "NIE" - i tu to opisuję.

czwartek, 21 stycznia 2010

Lotos - Toruń

     Pamiętam to całkiem nieźle. Powstanie w  Toruniu pierwszej, prawdziwej restauracji orientalnej. Oczywiście wówczas była to dla nas po prostu "chińska". To był jakiś 1994 rok. Lokal nie ograniczał się wyłącznie do serwowania dań kuchni dalekiego wschodu, to był także ciekawy "chiński" wystrój, z "chińską" fasadą włącznie.
     Pewną, raczej żenującą ciekawostką jest to, że wystrój w chyba niezmienionej formie pozostał do dziś, może poza całosezonowymi lampkami choinkowymi wewnątrz, które podejrzewam zostały dodane nieco później. Ale nie dajcie się zwieść, spokojnie. Nie wszystko jest w tym lokalu z pierwszej połowy lat 90. Obsługa jest z lat 70... i to z GSu. Obserwując kelnera,  przy kilku okazjach, odniosłem wrażenie, że obserwuję postać kreowaną przez Buczkowskiego w Dziewczynach do wzięcia. Kelner cwaniaczek, który robi to co robi, bo nie przeszkadza mu to w innych życiowych zajęciach. A to przyjdą do niego kumple, pogada z nimi, pozałatwia interesy, a to pozaczepia dziewczyny, a jak znajdzie wolną chwilę, to obskoczy stoliki. Już sama jego mina mówi: mam w dupie klientów, bo zostawiają mi małe napiwki, mam w dupie szefa, bo chce abym dobrze pracował, a mało płaci. Nawet jeśli źle interpretuję jego mimikę, to zachowanie nie pozostawia wątpliwości.
     Razu pewnego trafiłem na niepowtarzalny duet. Nowa kelnerka i Sam On. Dziewczyna zupełnie nie wiedziała, co mają w karcie, co z czym podają i ile się na co czeka - bo była nowa - i to oczywiście, tłumaczy i rozgrzesza ją ze wszystkiego... choć w tym przypadku wina jest raczej po stronie szefostwa,  bo nieprzeszkolonej kelnerki NIE PUSZCZA się do klientów! Natomiast Sam On jakieś 15 minut niósł rachunek, ale zapomniał, i musiał wrócić - znów mu to 10 minut zajęło... i nie przesadzam... 25 minut oczekiwania na wydrukowanie głupiego paragonu. I ani przepraszam, ani skruchy... mają ruch - jakieś 6/10 stolików zajęte i On nie ma kiedy podać rachunku... dramat.

  
    Co do jedzenia to przyzwoite, ale są lepsze już miejsca w mieście. Często zamawiałem  wieprzowinę z grzybami mun, z bambusem - poprawna. Na uwagę zasługują zupy. Słodko-kwaśna, czy rybna - bardzo dobre. Co istotne miejsce wyjątkowo tanie. Za dwudaniowy obiad z napojem zapłacimy około 20 zł, a można i mniej. Kwestia napiwku w tym wypadku stoi pod znakiem zapytania.  
   Rada a la ironia. No właśnie - o ironio - lubię, wolę kiedy to mężczyźni sprawują obowiązki kelnerskie. W porównaniu do płci pięknej, wydają się być bardziej profesjonalni, mieć większe ambicje dobrego wykonywania powierzonych im zadań. Niestety kelnerstwo w męskim wydaniu to zawód wymierający... a może nie, może tam gdzie gdzieś trzeba robić coś naprawdę dobrze jeszcze ich spotkamy... na przykład fryzjerstwo na najwyższym poziomie, szefowie kuchni... A w odniesieni do Samego Jego, jak (chyba głupio) mawiała moja babcia: wyjątek potwierdza regułę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz